sobota, 23 listopada 2013

Niedokończone gry





Gry komputerowej można nie ukończyć z wielu powodów:

-możemy w nią w ogóle nie zagrać
-może nam się nie podobać, lub po prostu znudzić
-możemy chcieć ją przejść, ale z jakiś przyczyn tego nie zrobimy

    Wyraz "niedokończone" w dzisiejszym zestawieniu dotyczy tej trzeciej kategorii gier. Postanowiłem podzielić się wstydliwą częścią mojego komputerowego życia. Wszak jak mawiał pewien polityk "mężczyznę poznaje się nie po tym  jak kończy, a nie jak zaczyna". Zatem dzisiejszy tekst traktuje o rzeczach dla mnie bardzo wstydliwych. Niedokończone gry to rysa na mojej męskiej dumie. Jednak w procesie stawania się prawdziwym mężczyzną ważne jest by przyznać się do swoich porażek, przeanalizować je i wyciągnąć odpowiednie wnioski. Postanowiłem uczynić to właśnie tutaj tworząc zestawienie pt:

                                                    " gry...niedokończone"


 Doom2

    Od razu przywalę z grubej rury (a właściwie dwóch). Gra, którą umieściłem na liście swoich ulubionych gier niestety znalazła miejsce również tutaj. Przy jednej z najważniejszych produkcji mojego życia nie widnieje adnotacja "zaliczona". Co mam na swoje usprawiedliwienie? Byłem młody, a trójwymiarowy świat Dooma był dla mnie prawdziwym szokiem. Nie odróżniałem wtedy gry od rzeczywistości i myślałem, że to co dzieje się na ekranie to prawda. Dlatego zaczynając zabawę z Doomem 2 pierwszą rzeczą, którą robiłem było wpisanie IDDQD, IDKFA. Niestety mimo, że dzięki temu bezpiecznie dotarłem do ostatniego levelu nie pokonałem Ikony Grzechu.



    Musiało upłynąć wiele lat bogatszy w doświadczenia postanowiłem nadrobić zaległości z przeszłości. Za sprawą Brutal Dooma chcę wymazać to bolesne wspomnienie. Jestem gdzieś w połowie. Może kiedy czytasz ten tekst po raz kolejny uzmysławiam sobie, że dubeltówka to najlepsza broń w tej grze.

Final Fight

    Wspominałem o tej grze i powodach jej nieukończenia w jednym z postów z cyklu "było grane". Przypomnę. Final fight to klasyka automatów. Wybieramy jednego z trzech Panów i idziemy w prawo naparzając wszystko co nawinie się pod rękę i nogę (coś takiego z angielska nazywa się side-scrolling beat-'em-up). Pomagamy sobie ciskając w przeciwnika rożnymi przedmiotami, używając broni i przedłużając swoje życie wrzucając kolejne monety do automatu. Wszytko nie po to by uratować czekającą na końcu panienkę, lecz właśnie po to by ukończyć grę.

     Przechodzenie Final Fight ma bowiem miejsce w zadymionej knajpie z lat 90 tych mieszczącej się w ośrodku wczasowym "Lumel". Obok jacyś goście grają w bilard, w głośnikach leci nowość: The Cranberries - Zombie. Ja i mój kolega (pozdrawiam) jesteśmy najmłodszymi klientami lokalu i czujemy na sobie presję otoczenia. Wszak cały wyjazd oszczędzaliśmy tylko po to by ostatniego dnia wyjazdu na oczach wszystkich przejść Final Fight. Szło nam całkiem nieźle. Mozolnie przebijaliśmy się przez hordy przeciwników. Z czasem Panowie grający w bilard przerzucili  zainteresowanie na nas. Za nami zrobił się mały tłumek. Oczywiście pochłonięci grą o niczym nie wiedzieliśmy. 




    Z czasem nasze wysiłki opłaciły się. Ostatni boss. Jakiś profesorek na wózku. Na jego kolanach widać uprowadzoną panienkę. Już gratulujemy sobie zwycięstwa, przed oczami widzimy jak najlepsze laski z lokalu (dwukrotnie od nas starsze) dostrzegają w nas nie chłopców, lecz dojrzałych mężczyzn...Pasek energii przeciwnika kurczy się, sięgam po następny żeton by przypieczętować zwycięstwo i co...? I dupa, żetony się skończyły!. Lecę więc do pana barmana, kolega w tym czasie niczym ostatni Mohikanin próbuje utrzymać się przy życiu. Ginie. Na ekranie pojawia się mordercze odliczanie. Staram się przebić przez grupkę zamawiającą piwo. Niestety ówczesne warunki fizyczne i niezmutowany głosik niweczą moje starania. Odliczanie kończy się, tłumek się rozchodzi, laski wracają do swoich frajerów. Zostają zawiedzione dwa małolaty. Gdybym powiedział, że tamta porażka nie miał wpływu na kształtowanie się mojego przyszłego życia, skłamałbym. To dlatego przez lata starałem się wyglądać jak Mike Haggar i dokuczałem kolegom. Rana wywołana przez nieukończenie "Final Fight" krwawiła bardzo długo.




Final Fantasy VII

    Przez długi czas moja gra wszech-czasów. Historia Cluouda, Barretta, Aeris, Tify i całej reszty wciągnęła mnie bez reszty. Nigdy wcześniej ( i długo później ) żadna gra nie dostarczyła mi takiej dawki zabawy i emocji. Przygoda, którą zaserwowało mi Square, była jedną z najlepszych jakie przeżyłem bawiąc się w gry video. Trzy płyty (grałem na PSX) wypełnione były po brzegi...



     No właśnie płyty były trzy, a ja miałem tylko dwie. Co prawda na ostatniej była praktycznie tylko walka z finałowym bossem Sephirothem, ale ten drobny szczegół uniemożliwiał mi dokończenia rozgrywki. Byłem tak blisko, a jednocześnie tak daleko "zaliczenia Fajnala". Pozostało mi grindowanie postaci, hodowanie Chocobosów, odblokowywanie sekretnych postaci i walka z Weaponami (wielkie potwory trudne do ubicia, ale nie było to konieczne by ukończyć grę). 

    W sumie patrząc z perspektywy czasu nie żałuję. Mimo, że nie pomściłem Aeris, nie pokonałem zła to historia opowiedziana w Final Fantasy VII dalej dla mnie trwa. Może kiedyś sięgnę po nią znowu.

Fallout 3

    Trzecia część najpopularniejszej gry post apokaliptycznej budziła wiele kontrowersji. Zmiana sposobu rozgrywki, niedopracowanie, bugi, wielu graczy (szczególnie miłośników poprzednich odsłon) bardzo zniechęciły. Mnie nie. Przygodę z Falloutem 3 wspominam bardzo miło. Eksplorowałem sobie otwarty Świat, polowałem na bandytów, wypełniałem poboczne questy. Wszystko w tak lubianej przeze mnie scenerii. Niestety gra miała jedną wadę. Na moim sprzęcie mimo usilnych błagań nie chciała odpalić. Na szczęście za ścianą mieszkał mój kolega, który:

-miał mocnego kompa
-miał zainstalowanego Fallouta3
-miał etap komputerowej absencji, wynikającej z faktu, że poznał swoją przyszłą żonę i często nocował poza domem.



    Dzięki tym sprzyjającym zbiegom okoliczności, mogłem wieczorami grać w Fallouta 3. Wszystko przebiegało bez zakłóceń. Moja postać rozwijała się, zdobywała nowe umiejętności i stawała się rozpoznawalna na Stołecznych Pustkowiach. Posiadałem dobrą giwerę, dobry pancerz i dużo stim- packów. Mięczaki z Enklawy na mój widok uciekały gdzie pieprz rośnie, a Regulatorzy prosili o autograf. Sielanka trwała niestety do momentu, aż dynamicznie rozwijający się związek mojego kolegi zrobił się na tyle poważny, że komputer zmienił miejsce zamieszkania. W sumie nie żałuję. Bilans całego zajścia wyszedł na plus.

PS
Monkey Island

  Gra, którą ukończyłem, ale nie od razu. W momencie kiedy przygody Guybrusha Threepwooda były czymś nowym, grałem w nie bez przerwy. Mimo, że niewiele rozumiałem samo chodzenie po Mêlée Island sprawiało mi dużo radości. Niestety, pojedynek ze Sword Masterem okazał się dla mnie zbyt trudny. Mimo, że miałem zanotowane wszystkie odzywki (walka polegała na obrzucaniu się wyzwiskami) moja nieznajomość angielskiego utrudniała mi przejście tego etapu gry. Sytuacja patowa trwała bardzo długo. Gra powędrowała na półkę "niedokończone". 

   Czasem tylko odpalałem Monkey Island by na chwilę wrócić to lubianej scenerii i beztrosko eksplorować znajome mi lokacje. Aż pewnego dnia doznałem olśnienia. Znalazłem sposób na pokonanie Sword Mastera! Pomysł chytry i sprytny, ale jak wiadomo odzywki naszej przeciwniczki (tak Sword Master była kobietą) nie były uczciwe. Uświadomiłem sobie, że zapisu gry (save) można dokonać w każdym momencie gry. Skoro miałem wszystkie odzywki wystarczyło po kolei wypróbowywać każdą z nich. Żmudną metodą loada/save udało mi się wytrącić miecz z rąk Sword Mastera. Pomysł teraz może wydawać się oczywisty, ale proszę cię Mój Drogi Czytelniku byś zważył na mój młody (wtedy) wiek. Dzięki temu udało mi się wreszcie posunąć przygodę do przodu i po wielu mękach ukończyć Monkey Island. Wiecznie niedokończona gra dzięki mojej wytrwałości uległa. Podaję ten przykład jako dowód na to, że czasem trzeba się pomęczyć by przejść jakąś grę.

Grymas Sword Mastera śnił mi się po nocach


   Powyższa lista nie wyczerpuje oczywiście tematu. Jest jeszcze wiele gier, których nie udało mi się ukończyć. Do dziś śnią mi się po nocach przypominając mi o moich porażkach. Na pocieszenie pozostaje jednak fakt, że niedokończenie gry nie przeszkadza w tym byśmy dobrze się przy niej bawili. Równocześnie powrót po latach do jakiejś nieukończonej produkcji może okazać się ciekawą podróżą sentymentalną, pozwalającą nam przeżyć całą przygodę jeszcze raz...

3 komentarze:

  1. Historia z Final Fight łapie za serce :'3. Osobiście mogę powiedzieć, że jestem lepszy bo przeszedłem, ale to nie do końca prawda bo to było na emulatorze, ale za to jeszcze w podstawówce i z kolegą z klasy. Trwało to jakiś koszmarny szmat czasu. Do tego gdybym miał kupić podobną ilość żetonów w realu to chyba taniej by wyszedł cały "wóz drzymały".

    Co do reszty - Threepwooda znam tylko z opowiadań, granie w Dooma też kończyło się zawsze wpisaniem czteroliterowej magii a FF VII zacząłem grać w liceum a skończyłem jakoś w zeszłym roku.

    Pomijasz też Szanowny Autorze całą historię z dzisiejszym kupowaniem gier hurtem (bundle etc.) i granie w mniej niż 1% nabytków. Jak dla mnie Twój tekst dowodzi jednak, że gry nieukończone kiedyś a dzisiaj to zupełnie inna bajka. Mam wrażenie, że kiedyś gier się częściej nie kończyło bo bywały zwyczajnie trudne, żmudne, dłuuuugie a dzisiaj gier się po prostu nie zaczyna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I1D2D3Q4D5, I1D2K3F4A5. Cholera.

      Usuń
    2. Pominąłem pewne zagadnienia, bo nie wiem co to jakieś bundle. Kupienie gry w moim przypadku poprzedzone jest oszczędzaniem (na jedzeniu). Dlatego szanuje nowy nabytek, przechodzę, wyciskam wszystkie soki i na koniec z głodu zjadam.

      Usuń